

Recenzja książki „Mass Effect: Andromeda — Nexus początek” — J. M.. Hough, K. C. Alexander
Opublikowano: 30 kwietnia 2017
Nexus Uprising
Nexus Początek to pierwsza z czterech zaplanowanych książek, których treść ma wypełnić luki w historii opowiedzianej w Mass Effect Andromeda. Polski tytuł powieści może być nieco mylący, przez co prowadzi do rozczarowania. Otóż opowieść rozpoczyna się od ostatecznej, oficjalnej odprawy na Nexusie w dniu wylotu do galaktyki Andromedy i kończy się w momencie wygnania buntowników. W powieści niemal całkowicie pominięto wątek pierwszej próby kolonizacji Eos, odkrycie budowli jardaanów, perypetie Tirana Kandrosa oraz tajemnicę śmierci Jien Garson. Zdaje się też, że drogę, jaką Sloane Kelly przeszła, by przejąć Kadarę, pozostawiono na potrzeby kolejnej powieści.
Nexus Początek skupia się na losach kilku kluczowych postaci. Większość wydarzeń obserwujemy z perspektywy dyrektor do spraw bezpieczeństwa stacji, której tło biograficzne zostało ledwie zarysowane w pobieżny sposób. Mimo to ten strzępek wiedzy jest w stanie zadowolić fanów serii. Główne skrzypce gra również triumwirat Nexusa, a więc Jarun Tann, Foster Addison i Nakmor Kesh, a w dalszej perspektywie także jeden z techników stacji — Calix Corvannis.
Książkę czyta się szybko i przyjemnie, jednak jej początek i koniec są wyraźnie bardziej interesujące od pozostałej większości treści. Aż 80% z blisko 500 stron pozbawiona jest jakiejkolwiek akcji. Autorzy skupili się bowiem na zarysowaniu psychologii dowódców Nexusa i myśli, którymi kierowali się przy podejmowaniu decyzji. Z jednej strony jest to zaleta, gdyż dzięki książce mamy wreszcie okazję lepiej poznać postacie, które w grze zostały przedstawione w bardzo oszczędny sposób. Pozwoliło mi to m.in. wyrobić sobie konkretne zdanie na temat Tanna, Addison czy Spendera i zyskać jeszcze większą sympatię do Sloane — do tego stopnia, że kompletnie nie żałuję, iż strzelałem do Vidala w grze (chociaż nie żałowałem tego nawet przed lekturą powieści).
Nexus Początek zdaje się przez większość czasu naśladować Battlestar Galactica. Oto załoga w regularnych odstępach czasu napotyka nowy, paskudny problem i stara się go rozwiązać przy użyciu bardzo ograniczonych zasobów. Uwidacznia to kojarzony z serią Mass Effect element podejmowania decyzji. Jednak Jason M. Hough i K. C. Alexander nie równają się scenarzystom serialu, a triumwirat Nexusa daleki jest od zaradności załogi okrętu Galactica. Powieść przedstawia ciąg zdarzeń, które niczym równia pochyła popchnęły populację stacji do otwartego buntu. Wszystko za sprawą nieprzemyślanego protokołu sukcesji i konkursom na najgłupsze pomysły w całej historii głupich pomysłów.
Niestety autorzy powieści nie znają się na rzeczy tak dobrze, jak Drew Karpyshyn. Co prawda potrafią w regularnych odstępach czasu rzucać barwne porównanie sytuacji do jakiegoś elementu uniwersum Mass Effect, jednak mam wrażenie, że na tym kończy się ich obycie z tematem. W książce jest trochę sprzecznych zdarzeń, np. w opisie walki mowa jest o tym, iż ktoś dostał cios, bo tarcze kinetyczne nie chronią przed walką wręcz, by stronę dalej odnotować przyjęcie uderzenia przez aktywującą się osłonę. Rozumiem, że można to wyjaśnić, iż ktoś o zdolnościach zawodowego boksera wyprowadziłby uderzenie z prędkością, która uruchomiłaby barierę kinetyczną, ale brzmi to trochę niespójnie i takie rozwiązanie rodzi się w głowie wyłącznie za sprawą domysłów — co autor miał na myśli? W trakcie czytania uwierają także inne treści niezgodne z zarysowaną przez Karpyshyna wizją uniwersum. Opisy manifestacji biotyki odeszły od subtelnego, z trudem zauważalnego falowania powietrza pod wpływem ciemnej energii, przekształcając się w błękitne fajerwerki stworzone na potrzeby widowiskowości gier. Zdarzają się nawet bzdury, jak wysoka częstotliwość upewniania się bohaterów, czy broń ma załadowany magazynek (chyba że to wina tłumaczki i chodziło o thermal clip, a nie clip) albo głupoty w stylu specjalnych kajdanków blokujących zdolności biotyczne czy broń strzelająca na przemian pociskiem penetrującym i zapalającym (co kłóci się z technologią amunicji w uniwersum). Największym błędem jest wielorasowa grupa inżynierów, którzy służyli na fregacie Warszawa. Każdy fan serii wie, że nazwy fregat Przymierza nawiązują do słynnych bitew, a Warszawa w rzeczywistości była krążownikiem. Ponadto w marynarce Przymierza nie służyli turianie czy asari.
Nie da się również nie zauważyć, że powieść całkowicie pozbawiona została jakichkolwiek opisów elementów charakterystycznych dla uniwersum, z wyjątkiem wyglądu przedstawicieli obcych ras. Ani omni-klucze, ani pancerze, broń czy statki nie zostały nawet pobieżnie zobrazowane w treści książki. Muszę również wytknąć, że poza bardzo lakonicznym zasugerowaniem bardziej intymnej relacji Sloane z jedną postacią spotkaną podczas gry, autorzy nazbyt szczegółowo skupili się na parze homoseksualnej, która stanowi właściwie jedyny wątek romansowy. Przez to wydaje się wciśnięty na siłę. Już nie w myśl politycznej poprawności, a promowania dewiacji.
Nexus Początek nie jest jednak złą książką. Jest po prostu przeciętny. O ile powieści Drew Karpyshyna nie zaliczyłbym do czołówki literatury pop sci-fi, jego trylogię czytało się dużo lepiej i jako książki rozrywkowe spisywały się naprawdę nieźle. W przeciwieństwie do nich pierwsza powieść z serii Andromedy nigdy tak naprawdę nie intryguje na tyle, by wywołać uczucie ekscytacji na myśl co będzie dalej, nie mówiąc o budowaniu napięcia, które na kartach nowej powieści w zasadzie nie istnieje.
Kłamstwem byłoby jednak stwierdzenie, że nie warto sięgnąć po tę książkę. Nexus Początek wypełnia sporą lukę z czternastu miesięcy poprzedzających zadokowanie Hyperiona na stacji. Sloane Kelly okazuje się sympatyczną postacią, która od agresywnej idealistki zmęczonej stereotypami przeszła nagłą i wymuszoną przez okoliczności metamorfozę — takie mass effectowe breaking bad. Z pewnością jest w stanie pociągnąć kolejną serię powieści, lepiej nawet niż Kelly Sanders. Warto sięgnąć po Nexus Początek, choćby po to, by przeczytać te parę linijek o Dracku, usłyszeć jeszcze raz imię Wrex czy wreszcie — zobaczyć piekło, jakie zarządcy Nexusa urządzili na stacji. Szturm klanu Nakmor Gordy na buntowników, krótko, choć sugestywnie opisany, to chyba najbrutalniejszy epizod z całej franczyzy BioWare’u. Jest to też najmocniejszy punkt powieści, zaraz po tym niesamowitym momencie, kiedy kropla, która przelała czarę goryczy, okazała się szokującą serią niefortunnych zdarzeń, jakie szybko wyrwały się spod kontroli.
Polecam jedynie fanom serii, jednak wcześniej powinni zadać sobie pytanie, serwowane przez Paula Verhoevena w Żołnierzach Kosmosu: Chcesz wiedzieć więcej?
Minus dla wydawnictwa Insignis, za wykonanie książki. Co z tego, że format jest spory, czcionka duża i czytelna, marginesy wygodne, okładka z tłoczeniami, kiedy laminat (czy jak inaczej nazwać tę cienką, foliową powłokę) okładki zaczyna odchodzić i rolować się przy krawędziach już w połowie lektury. Jestem przewrażliwiony na punkcie dbania o książki i obchodzę się z każdą jak z jajkiem, a tu taka tandeta. Ponadto przydałaby się dodatkowa korekta. W treści sporo znaleźć można literówek czy błędów w odmianie sporej liczby wyrazów. Całe szczęście, że nazewnictwo jest spójne z terminologią używaną w grze.